Polskie filmy dla młodzieży spadły z wysoka, ale teraz mogą powrócić
Polskie kino młodzieżowe po upadku szuka nowego pomysłu na siebie i powoli go znajduje. W naszym kraju powstają kolejne produkcje, które mogą zadowolić tych nietuzinkowych odbiorców.
Nasi twórcy filmów dla młodzieży mieli to „coś”, ale za czasów PRL-u. Trafiali do wyobraźni tego widza, znali jego język. Wiedzieli, co mu pokazać na ekranie, co zaśpiewać. Potem tę zdolność polskie kino straciło i zaczęło odnawiać relacje z odbiorcą dopiero niedawno.
Nasi rodzice i dziadkowie widzieli swoje odbicie w urwisach granych przez Filipa Łobodzińskiego i Henryka Gołębiewskiego w „Podróży za jeden uśmiech” czy ekranizacji „Stawiam na Tolka Banana”. To filmy i seriale, których twórcy musieli się wykazać wyjątkową zręcznością – z jednej strony obejść cenzurę i zapewnić wartości „dydaktyczne”, które zaakceptuje komunistyczny ustrój, a z drugiej – przemówić szczerze, tak, by zaspokoić ciekawską, żywą naturę dzieci i młodzieży. Nie tylko tym produkcjom się udawało, świetnie radziły sobie też „Wakacje z duchami”. Widzowie ciepło wspominają również „Szatana z siódmej klasy” (reż. Maria Kaniewska) czy „W pustyni i w puszczy” (ekranizacja książki Henryka Sienkiewicza w reżyserii Władysława Ślesickiego ściągnęła do kin kilkanaście milionów widzów). To były obrazy ciepłe, przygodowe, lekkie.
Poważniej do sprawy podchodził inny PRL-owski mistrz kina młodzieżowego, Janusz Nasfeter („Abel, twój brat”, „Motyle”, „Kolorowe pończochy”). W swoich filmach przedstawiał świat bardziej chropowaty, bliższy prawdzie. Opowiadał o trudach dojrzewania, o wrażliwcach, którzy muszą stawiać się klasie, o wyobcowaniu takich dzieciaków. To nie była najprzyjemniejsza treść, ale widownia mogła się z nią łatwo utożsamić.
Młodzi chcieli oglądać nie tylko swoich rówieśników; dali się porwać perypetiom Pana Samochodzika w „Wyspie złoczyńców” (reż. Stanisław Jędryka), czyli pierwszej adaptacji powieści Zbigniewa Nienackiego. Jędryka zafundował widzom rasowe kino przygodowe, z tajemnicą, bójkami, westernowym zacięciem i błyskotliwym humorem. Dzieciaki, poważnie potraktowane przez twórcę, odwdzięczyły się uwielbieniem.
Do krainy baśni (i, nie oszukujmy się, lekkiej psychodelii) zabierała „Akademia Pana Kleksa” (reż. Krzysztof Gradowski) z Piotrem Fronczewskim, ekranizacja słynnej powieści Jana Brzechwy. Film wychował kilka pokoleń odbiorców, zachwycał dekoracjami, klimatem, no i charyzmą tytułowego bohatera, a piosenki zna chyba każdy. Późniejsze odsłony, choć nie tak udane, cieszyły się sympatią widzów. „Podróże Pana Kleksa” i „Pan Kleks w kosmosie” poprowadzono w klasyczny sposób, stawiały na przygody i wędrówkę po niesamowitych krainach. Nadal jednak wyróżniały się wyjątkową atmosferą bajek i rozwijały wyobraźnię widzów.
Skończył się PRL, świat przyspieszył, zmienił się sposób finansowania produkcji oraz to, co chcą oglądać dzieci. Nasze filmy zaczęły wyglądać po prostu biednie i nie miały szans w starciu z „Królem Lwem”, „Mulan”, „Aladynem”, „Toy Story”, a później ze „Shrekiem”. Bohaterowie Disneya, Pixara, a później Dreamworks okazali się bezkonkurencyjni i bardziej przekonujący zarówno dla dzieci, jak i widzów dorosłych – na tych pierwszych działał baśniowy klimat, sympatyczne postaci, wizualne piękno produkcji, a rodzice dostawali jeszcze błyskotliwy humor i aluzje, które często tylko oni potrafili wyłapać.
Polskie kino młodzieżowe w międzyczasie się zgubiło. Im mniej powiemy o takich wyrobach jak „Świąteczna przygoda” Dariusza Zawiślaka, tym lepiej. „Tryumf Pana Kleksa” (2001) był zwycięstwem tylko z nazwy, kaleczył fabułę, aktorstwo (Jarosław Jakimowicz grał głównego bohatera) i animację. Próba kapitalizowania kultu papieża poprzez zawierające sekwencje animacji CGI „Karol, który został świętym” (2014, reż. Grzegorz Sadurski, Orlando Corradi), skończyły się katastrofą jakościową, a „efekty specjalne” straszyły odbiorców niezależnie od wieku.
Nie udało się nawet z produkcją, która miała potencjał, by dotrzeć do współczesnego widza. „Feliks, Net i Nika” wyszło bardzo przeciętnie, choć było adaptacją bardzo popularnych wśród dzieci i młodzieży książek Rafała Kosika. Po drodze zdarzały się sympatyczne wyjątki, jak choćby „Sto minut wakacji” z Andrzejem Zielińskim i Jolantą Fraszyńską, ale dziś mało kto o takich filmach pamięta.
Dopiero niedawno zaczęło się coś zmieniać. Tomasz Szafrański nakręcił „Klub włóczykijów” i hołdujących „Goonies” „Władców przygód”. Reżyser lubi bawić się klasycznymi tropami z Kina Nowej Przygody i zarażać tym widzów – angażuje tempem, tajemnicą, zwrotami akcji, dostarcza porządne awanturnicze filmy w wersji „lite”.
Naprawdę wyszedł film Magdaleny Nieć „O psie, który jeździł koleją”. Doceniły go dzieci, docenili rodzice, a nawet część krytyków. Nieć delikatnie łagodzi i uwspółcześnia historię Lampo i czyni ją bardziej komfortową oraz familijną, ale właśnie to przemówiło do widzów. Po latach przymiarek i posuchy – prawdziwy sukces.
Możliwe, że jesienią 2024 roku zobaczymy pierwszą od dawna polską pełnometrażową animację, którą będzie się oglądało z przyjemnością. „Smok Diplodok” Wojciecha Wawszczyka już na zwiastunach wygląda bardzo przyzwoicie od strony technicznej i jeśli tylko fabuła okaże się dobra, możemy dostać hit dla dzieci i młodzieży.
Wyśmienicie zapowiada się też nowa „Akademia Pana Kleksa”. Reżyser Maciej Kawulski postanowił uwspółcześnić opowieść o Ambrożym Kleksie i jego wyjątkowej szkole, przy zachowaniu baśniowego ducha literackiego pierwowzoru. Tym razem Pana Kleksa zagra wybitny Tomasz Kot. Film obejrzymy w kinach już 5 stycznia 2024 roku.
Pozostaje trzymać kciuki, by tym razem był to prawdziwy tryumf Pana Kleksa – oraz polskiego kina dla dzieci i młodzieży.