Światowe sukcesy polskiego kina dawniej i dziś
Polskie kino znalazło na siebie nowy pomysł i to procentuje. Po okresie, kiedy nasi filmowcy mieli pod górkę, filmy znad Wisły znów są zauważane i doceniane na świecie. Znajdują widzów i zdobywają prestiżowe nagrody.
Był taki okres, kiedy polskie kino cierpiało na kryzys tożsamości. Z jednej strony dostarczało produkcje nierówne jakościowo, z drugiej – stało w cieniu dzieł wielkich mistrzów ubiegłego wieku. Na szczęście nasi twórcy znaleźli nowy język i zaczęli tworzyć filmy, które poruszają widzów i wygrywają na najważniejszych festiwalach świata.
Poprzednie dekady rzucały na polskie kino długi cień. Dzieła naszych mistrzów przebijały się przez komunistyczne bariery i budziły zainteresowanie. Zachodni krytycy znali takie pojęcia jak „polska szkoła filmowa” czy „kino moralnego niepokoju”. Nie zawsze byli przychylni tym zjawiskom, ale je dostrzegali. „Rękopis znaleziony w Saragossie” Wojciecha Jerzego Hasa przyjął się lepiej we Francji niż w Polsce, a Francis Ford Coppola i Martin Scorsese byli tak zafascynowani ekranizacją powieści Jana Potockiego, że sfinansowali odrestaurowanie produkcji.
Wszyscy słyszeli o monumentalnych obrazach Andrzeja Wajdy („Człowiek z marmuru”, „Ziemia obiecana”), którego Akademia w końcu uhonorowała Oscarem za całokształt twórczości, a „Kanał” dostał Srebrną Palmę na Festiwalu Filmowym w Cannes ex aequo z „Siódmą pieczęcią” Ingmara Bergmana (!). Zdumiewali tacy twórcy jak Krzysztof Kieślowski („Trzy kolory”), Jerzy Kawalerowicz z widowiskowym, tworzonym trzy lata „Faraonem” czy ekranizujący prozę Sienkiewicza Jerzy Hoffman. Roman Polański zrobił zawrotną karierę w Hollywood („Nóż w wodzie”, „Chinatown”, „Dziecko Rosemary”).
Zmiany ustrojowe po 1989 roku pociągnęły za sobą rewolucję kulturową. Polskie kino przeszło przez okres fascynacji Ameryką („Psy” Pasikowskiego, „Chłopaki nie płaczą” Olafa Lubaszenki czy „Kiler” Juliusza Machulskiego), okres kiepskiego finansowania, zmarnowanych budżetów („Quo vadis” powracającego z zapomnienia Jerzego Kawalerowicza czy „Wiedźmin” Marka Brodzkiego) i szans. W końcu jednak rodzimi filmowcy zaczęli znajdować własny język na nowo, a co za tym idzie, odnosić sukcesy w Polsce i na Zachodzie.
Powodów do dumy dostarczył nam melodramat „Zimna wojna” w reżyserii Pawła Pawlikowskiego. Czarno-biały film dostał Złotą Palmę na Festiwalu Filmowym w Cannes za najlepszą reżyserię, zyskał też wiele nominacji – do Oscarów, BAFTA, Orłów. Były owacje na stojąco, było uznanie widzów i krytyków. To opowieść o trudnej miłości Wiktora (Tomasz Kot) i Zuli (Joanna Kulig). Związek młodej, zdolnej kobiety i kompozytora to pasmo wzlotów i upadków, napędzane namiętnością, polityczną intrygą i podróżami przez PRL i resztę Europy. „Zimna wojna” nie jest zresztą pierwszym czarno-białym polskim obrazem, który wywarł wrażenie na międzynarodowej publiczności.
W 2010 roku „Essential Killing” Jerzego Skolimowskiego wstrząsnęło widzami zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie – dotykało wrażliwego tematu więzień CIA w krajach sojuszniczych. Z kolei „Ida” Pawła Pawlikowskiego odniosła prawdziwy sukces, i to podwójny. Rozzłościła wszystkie strony społecznej barykady w Polsce, a na Zachodzie została doceniona na tyle, że w 2013 roku zdobyła Oscara w kategorii „Najlepszy film nieanglojęzyczny”. Pewnym zainteresowaniem w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Irlandii cieszył się „Jack Strong”. Władysław Pasikowski przybliżył w formie thrillera szpiegowskiego losy pułkownika Kuklińskiego, PRL-owskiego wojskowego, który współpracował z amerykańskim wywiadem.
„Córki dancingu” (reż. Agnieszka Smoczyńska) oczarowały widzów nie tylko na polskich festiwalach (zdobyły m.in. Złote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni), ale też na Festiwalu Filmowym Sundance, gdzie przyznano im nagrodę specjalną za wizję artystyczną. Wyróżnienie zasłużone, jako że reżyserka z gracją pomieszała horror, dramat i komedię, by opowiedzieć historię dwóch syren, które wkraczają w nocne życie Warszawy lat 80. XX wieku.
Nie możemy oczywiście zapominać o Agnieszce Holland. „W ciemności” – historia złodzieja ze Lwowa ratującego uciekinierów z getta – walczyło o nominację do Oscara za film nieanglojęzyczny. Z kolei „Pokot” pod płaszczykiem dramatu kryminalnego o lekko Lynchowskim zacięciu punktował okrucieństwo wobec zwierząt. Przypadł do gustu zwłaszcza widowni prestiżowego Berlinale, gdzie jury nagrodziło obraz Srebrnym Niedźwiedziem. O Oscara otarło się znakomite „Boże Ciało” Jana Komasy.
Polskie kino ma się więc na światowej arenie całkiem przyzwoicie. I jedno jest pewne – co zresztą dobitnie pokazuje historia – sukcesy na świecie odnoszą te polskie filmy, które opowiadając uniwersalne historie, nie tracą rysu lokalnego. Dlatego wybór „Chłopów” na polskiego kandydata do Oscara wydaje się strzałem w dziesiątkę (nawet jeśli ostatnio wokół malarskiej produkcji narosły kontrowersje dotyczące wysokości gaży wypłacanej artystom). W końcu adaptacja powieści Władysława Reymonta to nie tylko wyjątkowa, malarska technika, ale uniwersalna opowieść opakowana w polski folklor. A ten mamy naprawdę piękny.